Meltdown

Autystyczny meltdown. Niewinnie brzmiący termin. Niektórzy tłumaczą to jako “załamanie nerwowe”, ale moim zdaniem to nie oddaje sedna tematu. Podobno termin ten wywodzi się od terminu “nuclear meltdown” czyli od stopienia rdzenia reaktora w elektrowni atomowej. Uważam to za bardzo trafne porównanie. Tak jak w rdzeniu reaktora może dojść do przegrzania, w efekcie czego potrafi on się stopić i doprowadzić do katastrofy, tak i u nas czasami ilość bodźców potrafi przekroczyć “masę krytyczną”. W wyniku tego nasz układ nerwowy ulega przeciążeniu, “topi się nasza maska”, znika samokontrola, następuje niekontrolowana reakcja odreagowania stresu.

Meltdown. Przeciążenie. Eksplozja. Erupcja wulkanu – frustracji, stresu i innych emocji. Krzyk. Poczucie bezradności. Wołanie rozpaczy“nie daję rady, to mnie przerasta, nie umiem sobie poradzić”. Utrata kontroli, zwłaszcza nad “maską” – wychodzą na wierzch różne zachowania, które normalnie staramy się ukrywać. Chwilowa utrata zdolności logicznego myślenia, a czasami także wysławiania się. Częste pogrążanie się w rozpaczy i czarnowidztwie, myślenie kategoriami “czemu wszystko jest przeciwko mnie?”. 

Widziałem gdzieś na internecie bardzo ładne podsumowanie tego stanu:1 

To jest ten stan, kiedy nasz układ nerwowy nie wytrzymuje presji, i samo “normalne bycie dalej”, samo “funkcjonowanie tu i teraz” staje się zadaniem, które chwilowo przekracza nasze możliwości.


Mój meltdown – jak to u mnie wygląda

Zaczyna się to w jeden z dwóch różnych sposobów.

Jeśli przyczyną meltdownu jest przebodźcowanie sensoryczne, to ono przeważnie narasta powoli. Razem z przebodźcowaniem zaczynają się pojawiać pierwsze oznaki przeciążenia. Zaczynam stimować, zaczyna się pojawiać poczucie przytłoczenia. Chodzę nerwowo w tą i z powrotem, coraz bardziej rozkojarzony i zestresowany. Mam problem ze skupieniem się na swoich zadaniach, szukam jak “uciec” od tego co mnie przytłacza. Zaczynają się pojawiać pierwsze symptomy zbliżającego się meltdownu. Aż w pewnym momencie kolejna kropla (na przykład dalsze bodźce lub niespodziewane wybicie mnie z rutyny) powoduje “przekroczenie masy krytycznej” i następuje erupcja. 

Ale czasami zdarza się reakcja nagła, prawie natychmiastowa, bez zapowiedzi. Prawie zawsze dotyczy to interakcji z innymi osobami. Konflikty i brak wzajemnego zrozumienia, zwłaszcza z osobami z kręgu bliskiej rodziny i przyjaciół budzą we mnie potężną frustrację – potrafi to doprowadzić mnie wprost do meltdownu, w bardzo krótkim czasie.


poważny meltdown

No więc dochodzi do wybuchu. 

Pierwszym widocznym objawem poważnego meltdownu u mnie jest to, że robię się czerwony na twarzy, zaczynam się trząść i zaczynam “nadmiernie gestykulować” (delikatnie mówiąc, bo Marta określa to że “wymachuję łapami”). Ale ja nawet nie mam świadomości że gestykuluję – tracę nad tym kontrolę.2 Tracę też kontrolę nad mimiką, tonem głosu i głośnością – zaczynam wręcz krzyczeć, ale często nie wiem o tym dopóki ktoś mi nie zwróci uwagi. Nie idzie się ze mną dogadać, następuje totalne usztywnienie myślenia – przestają do mnie trafiać jakiekolwiek argumenty, nawet te całkiem logiczne. Jeśli w ogóle jestem w stanie mówić, to w zasadzie tylko powtarzam coraz bardziej nerwowo te same argumenty które mówiłem przed zaczęciem meltdownu. Nie umiem też wtedy odpuścić sobie i odejść – wymagałoby to jakiejś chociaż częściowej kontroli, a właśnie tego wtedy brakuje najbardziej. Ogólnie przedstawiam sobą nie najlepszy widok. A w młodości dochodziły do tego jeszcze takie rzeczy jak tłuczenie pięścią w ścianę lub gryzienie siebie w lewy nadgarstek i nasadę kciuka.

Innymi słowy, zewnętrzne “sygnały” jakie daję wskazują na wściekłość. Jednak mój stan w tym czasie jest daleki od wściekłości. Wściekłość jest świadomą emocją. A ja nie mam wtedy tyle kontroli żeby być wściekłym… Pomimo tego że “macham łapami”, bardzo nerwowo chodzę w tą i z powrotem i ogólnie wyglądam na wściekłego, to nie jestem agresywny. Nie próbuję nikogo atakować fizycznie ani nawet werbalnie – nie wyzywam nikogo ani nie klnę.


To co się dzieje w mojej głowie to przeważnie mieszanina poczucia przytłoczenia i frustracji, z dużym dodatkiem poczucia że “nie wiem co dalej”. No i wszechobecne pytania “dlaczego?”. “Dlaczego to słońce tak mocno świeci?” i tym podobne. Jeśli przyczyną był konflikt z kimś, to jeszcze dochodzi żal – na siebie i na tego kogoś – “dlaczego nie możemy się po prostu dogadać?”. Pojawiają się też myśli w stylu “zostawcie mnie w spokoju”, “dajcie mi spokój” i “starczy, nie chcę, starczy, nie chcę, starczy, nie chcę” (i tak w kółko). 

Te emocje aż kipią. Najpierw w wulkanie zbierało się ciśnienie, a potem wybuchł i teraz wylewa się z niego rozpalona lawa. Nie mogę się wtedy “pozbierać”. Lawa musi się wylać zanim zacznie stygnąć. Próby zatrzymania trwającego meltdownu są równie skuteczne jak próby zatrzymania erupcji prawdziwego wulkanu. Jeszcze nigdy mi się to nie udało – nie mam wtedy kontroli… 

Poważny meltdown ma poważne konsekwencje. Sam meltdown trwa od kilku do kilkunastu minut, ale kończy się poczuciem totalnego wyczerpania, często przechodząc od razu w shutdown. Dochodzenie do siebie po poważnym meltdownie trwa wiele dni, a nawet parę tygodni. To jest trochę tak jakby “pojemność na stres” układu nerwowego była w tym czasie znacznie obniżona, i czując to staram się to skompensować. Po pierwsze, staram się unikać przebodźcowania sensorycznego. Po drugie, przez ten czas jestem tak jakby w podwyższonym stopniu gotowości, jakbym spodziewał się powrotu meltdownu. Jestem wtedy gotów unikać wszelkiego stresu, nawet kosztem unikania kontaktów z ludźmi. Inaczej mówiąc – jestem wtedy jeszcze bardziej niż zwykle zamknięty w sobie. Nie wychodzę z domu i skupiam się na robieniu rzeczy, które lubię i które mnie uspokajają.


“słaby” meltdown

Z własnego doświadczenia wiem że trwającego meltdownu nie da się zatrzymać. Ale można próbować rozpoznać go kiedy nadchodzi i próbować mu zapobiec. Na tym polu mam pewne “sukcesy”. Najważniejsze jest poznanie samego siebie – obserwacja, obserwacja i jeszcze raz obserwacja. Poznawanie reguł jak do tego dochodzi, obserwowanie prawidłowości, eksperymenty co mnie uspokaja i pozwala uniknąć wpadnięcia w meltdown.

Pisząc “słaby meltdown” mam na myśli taki przy którym jeszcze udaje mi się zachować jakąś kontrolę nad tym co robię. Nie jestem nawet pewien, czy jeszcze można zaliczyć to jako faktyczny meltdown, bo chyba bardziej pasowałoby tu określenie “meltdown, którego udało się o włos uniknąć” (przynajmniej częściowo). Ale nie mogę tego też uznać za normalną sytuację, bo tak nie jest – to jest gdzieś pośrodku. 

Uznałem że warto to opisać, bo sądzę że jest to dobry przykład na to jak dorosłe osoby autystyczne mogą próbować “maskować meltdowny” poprzez usilne próby zmniejszenia ich intensywności.


No więc – jak to wygląda?

Początek jest identyczny jak przy zwykłym meltdownie. Przebodźcowanie i przeciążenie układu nerwowego. Ale dzięki wielu dekadom obserwowania siebie samego, nauczyłem się zauważać u siebie sygnały zbliżającego się meltdownu. Oprócz charakterystycznego poczucia przytłoczenia i frustracji, pojawiają się u mnie takie charakterystyczne “ciarki” w obrębie twarzy (zwłaszcza wokół oczu – górna część policzków i okolice łuków brwiowych) oraz szczytu i tyłu głowy. Te ciarki są pierwszym symptomem chakterystycznym dla meltdownu. Drugim symptomem jest taka “fala gorąca”, która idzie przez organizm – chociaż wtedy już może być za późno na reakcję.

Pomiędzy tymi dwoma symptomami jest krótki czas na reakcję. Maksymalnie kilkanaście sekund kiedy da się coś zdziałać. Wymaga to potężnego wysiłku, takiego “wewnętrznego napięcia się”, któremu towarzyszą często zewnętrzne oznaki takie jak ściskanie czegoś w dłoni (choćby własnych palców drugiej ręki) lub zaciskanie oczu.

Jeśli uda mi się powstrzymać faktyczny meltdown, to następuje właśnie taki stan “słabego meltdownu”. Nie dochodzi do utraty kontroli, ani do erupcji emocji. Nie tracę wtedy też zdolności rozmawiania. Ale też nie jest to powrót do spokoju – zawsze wtedy się trzęsę, zawsze czuję poważny stres, dalej czuję się przytłoczony. Jeśli będąc w tym stanie dalej muszę rozmawiać, to jest to bardzo trudne. Przyjmuję logiczne argumenty, potrafię rozmawiać, ale kosztuje mnie to bardzo dużo wysiłku, bo w tym samym czasie ciągle próbuję kontrolować się i nie dopuścić do wybuchu, więc w głowie mam chaos.

Całość trwa podobnie co zwykły meltdown (kilka do kilkunastu minut), i jest bardzo wyczerpująca. Ale dla osoby obserwującej to z zewnątrz wygląda to zdecydowanie lepiej niż “normalny meltdown”


Zapobieganie vs koszt maskowania

Zapobieganie meltdownom jest pięknym przykładem na „koszt maskowania się”. Bo zamiast pozwolić temu co we mnie “kipi” uwolnić się – staram się potężnym wysiłkiem zamknąć to w sobie. To mnie pozbawia energii bardziej niż faktyczny meltdown, i wiąże się ze znacznie większym stresem. No i tak samo potrafi się skończyć shutdownem, albo wielodniowym okresem “regeneracji”. 

Właśnie ten dodatkowy wysiłek, dodatkowy stres i dodatkowa utrata energii to jest “koszt maskowania się”. Koszt, który ponoszę żeby próbować lepiej dopasować się do oczekiwań innych i “mniej odstawać od społeczeństwa”.

Uczyłem się tego zapobiegania w okresie szkoły średniej i studiów, kiedy bardzo mi zależało żeby “jakoś się dopasować”. Ja to nazywałem w tamtym czasie, że “próbowałem się oduczyć wrzeszczenia na ludzi”. Starałem się zidentyfikować czynniki które mogą mnie doprowadzić do takiego stanu. Starałem się zidentyfikować symptomy (właśnie wtedy odkryłem te “ciarki” w obrębie twarzy). Ćwiczyłem różne techniki “zapobiegania wybuchom gniewu”, bo z braku wiedzy co to jest meltdown – szukałem “po omacku” i sądziłem że chodzi właśnie o zwykłe wybuchy gniewu. Więc ćwiczyłem takie techniki jak “weź trzy głębokie oddechy i zastanów się” itp.

To wszystko, ten cały wysiłek włożony w próby “dopasowania się”, godziny poświęcone na obserwacje, przemyślenia, na szukanie informacji i rozwiązań w książkach itp. – to też jest koszt maskowania się.

Ale ten wysiłek przyniósł pewne efekty. Udało mi do tego stopnia nauczyć rozpoznawać i zapobiegać meltdownom, że Marta przez długi czas (prawie 17 lat) nie widziała u mnie ani jednego naprawdę silnego meltdownu. Było kilka mniej intensywnych oraz bardzo dużo takich “słabych” meltdownów, ale nic o naprawdę dużej skali. Ja sam sądziłem że udało mi się to “zwalczyć”… Aż przytrafił mi się taki poważny meltdown kilka miesięcy temu (jeszcze przed “podejrzeniem autyzmu” u mnie i u Marty), przerażając Martę i wywołując poważny meltdown także u niej…


Nota bene, to moje uczenie się jak zapobiegać własnym meltdownom jest doskonałym przykładem na to że można nie być świadomym że się ma autyzm, i można nie wiedzieć że problemy które się ma są dość typowe dla autyzmu (i nie znać etykietek takich jak meltdown) – ale za to jest się doskonale świadomym co się składa na te problemy (w czym się jest innym od pozostałych ludzi) i szuka się rozwiązania… 

A teraz, po latach starania się aby to ukryć – wprost o tym piszę. Dziwne uczucie…

  1. Nie wiem czemu, ale ja nie umiem wymyślać takich ładnych opisów. Zupełnie nie mam do tego talentu. Potrafię tylko opisywać poprzez analogię i przykłady. ↩︎
  2. Jak się okazało – ogólnie mam z tym problem. Jak tylko jestem podekscytowany lub poddenerwowany to zaczynam nadmiernie gestykulować – zupełnie nie mając świadomości że to robię. Zauważam to dopiero jak mi Marta zwróci uwagę że znowu to robię. ↩︎
Ten wpis został opublikowany w kategorii Uncategorized. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.