Moje zmagania z zaburzoną motoryką, cz. 1

Wpis dotyczący moich własnych doświadczeń z zaburzoną motoryką.

Moje zmagania z motoryką

Moje problemy motoryczne nie są i nigdy nie były na tyle duże żeby ktokolwiek się zainteresował tematem. Dla większości osób po prostu jestem “niezdarny, ale w normie”. Z jednej strony to nawet dobrze opisuje rzeczywistość – jestem “niezdarny”, bo dużo gorzej mi wychodzą różne rzeczy, ale “w normie” – bo generalnie jestem w stanie się nauczyć i wyćwiczyć różne rzeczy. No i też “w normie” bo jest dużo więcej osób “niezdarnych”.

Ale z drugiej strony … “doświadczanie” rozmaitych problemów motorycznych oraz próby poradzenia sobie z nimi stanowi znaczną i istotną część mojej historii. To, że dzisiaj umiem wiele rzeczy zrobić okupione było czasem dziesiątkami lub setkami godzin dodatkowych ćwiczeń (których inni nie musieli robić, bo im to przychodziło znacznie łatwiej). Oraz okupione wieloma różnymi kontuzjami, które przytrafiały mi się zdecydowanie zbyt często.

Ten wpis będzie bardziej osobisty, bazujący na moich własnych doświadczeniach. Jego celem nie jest “użalanie się nad sobą”, tylko chciałem po prostu pokazać na przykładach, jak bardzo nawet “lekkie zaburzenia” potrafią wpłynąć na naukę różnych umiejętności.


Problemy z pisaniem

Jedną z pierwszych umiejętności które się zdobywa w szkole jest umiejętność czytania i pisania. Jednak o ile czytanie mi zawsze szło doskonale, o tyle pisanie nie chciało mi wychodzić. Niezależnie od tego że znałem kształt liter, że ćwiczyłem tak jak inni w jakiej kolejności jakie ruchy trzeba wykonać żeby napisać każdą literę – nie umiałem tego dobrze zrobić. Próbowałem pisać i wychodziły mi takie kulfony, że nawet ja miałem problem je przeczytać. Co oczywiście było piętnowane przez nauczycieli, którzy uważali że jestem leniwy i nie ćwiczę, i wielokrotnie słyszałem “ośle, ośle, sam pisałeś, a przeczytać nie umiałeś”. Od rodziców słyszałem dokładnie to samo powiedzenie… Ale ile bym się nie starał i nie próbował, to czytelne pisanie mi po prostu nie wychodziło. 

No więc w pewnym momencie dostałem codzienne “ćwiczenie” do wykonania. Dostałem książkę, “Przygody dobrego wojaka Szwejka”,1 dostałem duuuuży zeszyt, dostałem pióro (bo podobno pisanie piórem lepiej wyrabia charakter pisma), i miałem codziennie przepisywać jedną stronę książki do zeszytu. Przepisywałem w ten sposób przez jakiś czas (nie pamiętam dokładnie ile to trwało), męcząc się przy tym niesamowicie. Jak i to nie pomogło, to musiałem wrócić do podstawowych ćwiczeń z pisma technicznego, pisania całych linijek tej samej litery pismem technicznym. Nie pamiętam ile to trwało, ale ostatecznie nauczyłem się pisać “dostatecznie czytelnie”, tak żeby nauczyciele byli w stanie przeczytać moje prace domowe. 

W szkole średniej było bardzo dużo pisania (zwłaszcza na lekcjach biologii), i to jeszcze bardziej pomogło mi nauczyć się pisać. Do dzisiaj piszę bardzo “brzydko”, litery są nieforemne i za każdym razem wyglądają inaczej, ale przynajmniej inni przeważnie są w stanie przeczytać to co napisałem. Z naciskiem na “przeważnie”.


Rysowanie

Lekcje plastyki były dla mnie strasznie trudnym tematem. Odręczne rysowanie było i jest dla mnie czarną magią. Nie umiałem i nie umiem narysować nic, co nie jest bryłą geometryczną (którą mogę narysować za pomocą linijki, ekierki, kątownika i cyrkla). Kształty i proporcje w moich rysunkach są tak zaburzone że nadają się w najlepszym wypadku na karykatury. Co było o tyle śmieszne że jak na jednej lekcji plastyki w szkole średniej polecenie brzmiało “narysować karykaturę kogokolwiek” to mi bardzo dobrze poszło – próbowałem narysować najlepiej jak umiem i efekt okazał się całkiem akceptowalny jako karykatura… To był jedyny raz kiedy dostałem na plastyce 4+ za rysowanie, przeważnie moje oceny były znacznie niższe.

Jestem pod tym względem dokładnym przeciwieństwem Marty, która rysuje bardzo dobrze. Patrząc jak ona rysuje to co widzi to ja to nazywam że “kseruje ręcznie”, bo dla mnie to wygląda jak zaawansowana technologia.2


Lekcje WF

Kontynuując przykłady szkolne, WF był zawsze dla mnie koszmarem. Ilość kontuzji które mi się przytrafiały na WF-ie była bardzo duża.3 Nigdy nie umiałem opanować żadnego sportu ani precyzyjnie wykonać żadnego ćwiczenia. Prawie nigdy nie byłem w stanie dorównać innym w wynikach, jedynym ćwiczeniem gdzie miałem jakieś sensowne wyniki był bieg na kilometr (bo inni startowali sprintem, a ja zgodnie z poleceniem nauczyciela biegłem równomiernie, dzięki temu nawet raz byłem trzeci na mecie).

Co gorsza, rówieśnicy na zajęciach WF (w podstawówce) traktowali mnie jako cel, np. starali się tak rzucić lub kopnąć piłkę żeby trafić mnie w twarz, bo śmieszyło ich że nie umiem tego uniknąć. Nie zauważyłem żeby próbowali robić tak komukolwiek innemu, tylko ja byłem w taki sposób “wyróżniony”.

Na szczęście moja “męka” z WF-em się skończyła gdy od drugiej klasy szkoły średniej zostałem całkowicie zwolniony z zajęć WF-u, i na studiach tak samo.


Gry komputerowe

Gry komputerowe to był jeden z interesujących mnie tematów od czasu kiedy miałem dostęp do pierwszego komputera. Był to też w zasadzie jedyny taki większy “temat wspólny” jaki miałem z rówieśnikami – oni też lubili grać w gry. Moja mama, spytana podczas mojej diagnozy “czy w dzieciństwie odwiedzali mnie koledzy?”, stwierdziła że: “tak, koledzy odwiedzali Radka w dzieciństwie, ale myślę że uczciwie byłoby powiedzieć że oni nie przychodzili do niego, tylko przychodzili pograć na komputerze.” No bo taka była rzeczywistość – w czasach szkoły podstawowej w zasadzie nikt mnie nie odwiedzał w innym celu, przychodzili raczej tylko wtedy kiedy można było pograć.

Dlaczego poruszam to zagadnienie w temacie o motoryce? Z uwagi na typ gier, w które graliśmy. Nigdy nie umiałem dobrze grać w gry wymagające zręczności i szybkiego manipulowania joystickiem lub klawiaturą.4 Niezależnie od tego jakie to były gry, jeśli wymagały zręczności to w gronie rówieśników praktycznie zawsze byłem najsłabszym graczem (z młodszym rodzeństwem czasami udawało mi się wygrywać).


Nie lubiłem tych gier. W zasadzie od momentu kiedy poznałem gry w których liczyło się myślenie i planowanie (zwłaszcza ciupkę później Civilization I i II, X-Com i różne inne turowe strategie), to gry zręcznościowe straciły jakikolwiek niewielki urok jaki wcześniej miały. Nie chciałem w nie grać, bo uważałem je za mało ciekawe i ogólnie za stratę czasu. Nie miałem z tego grania z kolegami zbytniej przyjemności, bo ciągle przegrywałem. Ale mimo to grałem – bo inaczej nie miałbym żadnego kontaktu z rówieśnikami, żadnego wspólnego tematu. Grałem, przegrywałem, znosiłem ciągłe docinki o tym jak to kiepsko gram. Oprócz tego pomagałem kolegom z ich problemami z komputerem, a także naprawiałem im joysticki jak je łamali w trakcie gry.5 Wszystko dlatego że chciałem być częścią jakiejś grupy, chciałem mieć przyjaciół itp. – a to był w zasadzie JEDYNY temat w którym udawało mi się jakkolwiek dogadać z innymi.

Przy czym “jakkolwiek” to bardzo dobre określenie, bo przeważnie nie przeradzało się to w przyjaźń. Ci sami koledzy którzy przychodzili do mnie grać na komputerze, dalej korzystali z każdej okazji żeby mi dogryzać i dokuczać w szkole. Zwłaszcza w obecności osób trzecich – tak jakby chcieli “pokazać wszystkim” że oni “wcale się ze mną nie kolegują”…

Dopiero później, w czasach szkoły średniej, udało mi się jakoś “rozwinąć parę znajomości” w oparciu o temat gier i komputerów.


Modelarstwo

Jedną z pierwszych moich pasji było modelarstwo, konkretnie sklejanie papierowych modeli statków i samolotów. Zaraził mnie nim ojciec, jak miałem chyba 9 czy 10 lat. Dał mi do sklejenia model niszczyciela “ORP Piorun”, i “podłapałem bakcyla”. 

Jednak “chcieć” to nie zawsze znaczy “móc”. Wycinanie elementów wg linii było dla mnie bardzo trudnym zadaniem, co chwila zjeżdżałem z linii nawet o 3~4 milimetry.6 Dopóki odjeżdżałem w stronę białej, odcinanej części to mały problem, mogłem poprawić, ale jak wjeżdżałem cięciem w element który chciałem wyciąć – to trwale go uszkadzałem w ten sposób. W pewnym momencie ojciec się zirytował i powiedział że nie da mi następnych nowych modeli “do zniszczenia” dopóki się nie nauczę wycinać… No i znowu, siedziałem parę miesięcy i ćwiczyłem cięcie nożyczkami po linii.

Tu “nauka” mi poszła bardzo dobrze, po tych paru miesiącach ćwiczeń nauczyłem się dobrze, precyzyjnie wycinać i mogłem dalej zajmować się modelarstwem. Widać motywacja była większa, bo to chyba był pierwszy przypadek kiedy ćwiczyłem coś sam dla siebie.

Tu przerwę wyliczankę – ale będę kontynuował ten temat w następnym wpisie.

  1. Bardzo lubię czytać, i słyszałem o tej książce bardzo dużo dobrych opinii, ale po tym przepisywaniu do dzisiaj nie umiem się zmusić żeby ją przeczytać… ↩︎
  2. Lub czary, na jedno wychodzi 😉 ↩︎
  3. Dokładał się do tego Zespół Ehlersa-Danlossa i częste zwichnięcia lub skręcenia nogi w kostce lub też sporadyczne pęknięcia (rozszczepianie się) kości w dłoniach. ↩︎
  4. Do dzisiaj mam z tym problem i preferuję raczej gry turowe. ↩︎
  5. Za drobną odpłatnością 15~20 złotych, podczas gdy nowy joystick kosztował 75~300zł. To były moje pierwsze osobiste próby samodzielnego zarabiania pieniędzy, a przy okazji uczyłem się “majsterkować”. 😉 ↩︎
  6. Wycinałem przeważnie gorzej niż mój o 4 lata młodszy brat – a on miał wtedy 5~6 lat. ↩︎