O „radzeniu sobie” z mutyzmem

W poprzednim wpisie opisałem mniej-więcej czym jest mutyzm, a tu chciałem pokazać od bardziej osobistej strony – jak sobie na przestrzeni lat próbowałem z tym poradzić.


Szkoła

Z pierwszej połowy szkoły podstawowej niewiele pamiętam. Nie potrafię więc ocenić jak to było pod kątem “zatykania się”. Natomiast drugą połowę szkoły podstawowej pamiętam aż za dobrze. Tego stresu ciężko zapomnieć. Nie chodziło wcale o naukę, tylko o interakcje z rówieśnikami i nauczycielami.

Właśnie w drugiej połowie szkoły podstawowej interakcje z rówieśnikami stały się dla mnie BARDZO problematyczne. Pamiętam to jako dość szybko narastającą zmianę, po której życie szkolne stało się dla mnie bardzo stresujące. Do tego jeszcze doszło parę czynników dodatkowych, takich jak zmiana wychowawczyni na tą polonistkę, na wspomnienie której przysłowiowo “otwiera mi się nóż w kieszeni”, oraz to że do klasy trafiło paru “spadochroniarzy”1 którzy wyraźnie mnie nie cierpieli i starali się mi dokuczać jak tylko mogli.

To wszystko spowodowało że zacząłem się bać chodzić do szkoły. No i to spowodowało nasilenie mojego “zatykania się”. Kiedykolwiek w czasie odpytywania na lekcji widziałem jak rówieśnicy na mnie patrzą, to nie byłem w stanie wykrztusić z siebie ani słowa. Parę razy zdarzyło mi się za to dostać jedynkę, bo mimo że byłem przygotowany to nie umiałem udzielić odpowiedzi. Właśnie w tym czasie po raz pierwszy świadomie podejmowałem działania mające na celu poradzenie sobie z problemem.

Z “zatykaniem się” na lekcjach podczas odpowiedzi poradziłem sobie relatywnie dość prosto. Starałem się zajmować miejsce w pierwszej ławce, najlepiej na wprost biurka nauczycieli. Po co? Aby podczas odpytywania stać zawsze tyłem do rówieśników i musieć “wytrzymać” tylko wzrok nauczycielki.2 Jeśli odpowiadałem przy tablicy, to także starałem się nawet na moment nie odwracać od tablicy, dopóki nie skończyłem odpowiadać. Łatwe i skuteczne rozwiązanie.

Kontakty z rówieśnikami

Problem “zatykania się” w kontaktach z rówieśnikami był poważniejszy. Stres był dominujący i nie było łatwych rozwiązań, ale radziłem sobie jak umiałem. Bardzo dużo czytałem w tamtym czasie, i bardzo spodobał mi się cytat z “Diuny” Franka Herberta,3 tak zwana “litania przeciw strachowi”:4

“Nie wolno się bać. Strach zabija duszę. Strach to mała śmierć, a wielkie unicestwienie. Stawię mu czoło. Niechaj przejdzie po mnie i przeze mnie. A kiedy przejdzie, obrócę oko swej jaźni na jego drogę. Którędy przeszedł strach, tam nie ma nic. Jestem tylko ja.”

Do tego stopnia mi się spodobała idea tej “litanii przeciw strachowi” że nauczyłem się jej na pamięć i codziennie wielokrotnie recytowałem ją w głowie idąc do szkoły. Tak, w kółko powtarzałem tą litanię aż przestałem się bać.

Czy to mi pomogło? Sądzę że tak, bałem się mniej i w efekcie mniej się “zatykałem”, a dzięki temu jeszcze mniej się bałem. 

Czy były skuteczniejsze metody? Nie wiem, żadnej lepszej metody wtedy nie wymyśliłem – radziłem sobie jak umiałem, nawet jeśli dzisiaj sam mam wątpliwości czy to było cokolwiek więcej niż psychologiczny odpowiednik “placebo”. W każdym razie to była świadoma próba “poradzenia sobie” z problemem lęku i mutyzmu.


Radzenie sobie z nieznajomymi i załatwianie spraw w urzędach

Konieczność rozmawiania z nieznajomymi przez wiele lat często powodowała u mnie “zatkanie się”. Po prostu kontakty z osobami których nie znam ani trochę i nie wiem zupełnie czego się po nich spodziewać są dla mnie bardzo stresujące. Nawet jeśli dana osoba zachowuje się przyjaźnie.

Dopóki byłem dzieckiem to nie było to wielkim problemem, bo rodzice byli dla mnie taką “tarczą” przed kontaktami z nieznajomymi. Natomiast jak osiągnąłem pełnoletność i musiałem zacząć załatwiać swoje sprawy osobiście, to okazało się że blokuję się na samą myśl o rozmowie z kimś obcym np. w jakimś urzędzie. Kilka pierwszych prób skończyło się “zatkaniem” i nie załatwieniem sprawy. A później zacząłem się stresować do tego stopnia że poddawałem się jeszcze zanim wyszedłem z domu.

Jednak pewnych spraw nie można było odkładać w nieskończoność, więc na początku starałem się zawsze iść ”z kimś” jako wsparciem, kto tylko był chętny. W zależności od sprawy był to ktoś z przyjaciół, rodzeństwa lub nawet rodziców.

Natomiast później (trochę to trwało) “wyrobiłem sobie” taki specyficzny “tryb załatwiania spraw”. Chodzi o postawę, że wchodzę, załatwiam sprawę z którą przyszedłem, i jak najszybciej wychodzę. Gdy zaczynam rozmowę z nastawieniem że NIE rozmawiam o niczym innym, tylko od razu przechodzę do rzeczy, i że zupełnie NIE zastanawiam się jakie wrażenie zrobię na kimś. Mam świadomość że za kilkanaście minut to minie i będzie przeszłością, i najprawdopodobniej tej osoby już nigdy nie spotkam. Taka postawa znacznie zmniejsza stres takich interakcji z nieznajomymi – i przez to zmniejsza częstotliwość mojego “zatykania się”. 

Tak, zdaję sobie sprawę że to jest postawa odcinania się od ludzi i że prawdopodobnie jest także źle odbierana przez drugą stronę. Ale tak mi łatwiej. A dzięki temu po wielu latach takiego “trybu załatwiania spraw” dzisiaj już prawie się nie zatykam w tego typu interakcjach z obcymi osobami.


Pierwsza praca (i parę kolejnych też)

Jednak taki “tryb załatwiania spraw”, gdzie staram się zupełnie nie rozmawiać o niczym innym i zupełnie nie przejmować wrażeniem jakie wywieram, zupełnie nie sprawdza się w przypadku znajomości, o których wiem że (przynajmniej w założeniu) mają trwać. Np. gdy szukałem pracy i szedłem na rozmowę kwalifikacyjną.5

Znowu, pewnie to zabrzmi dziwnie, ale już jako student, pełnoletni człowiek, na swoje trzy pierwsze rozmowy kwalifikacyjne – na dwie poszedłem z ojcem a raz z bratem. Bo gdyby nie “wsparcie” to prawdopodobnie bym się zatkał i wycofał, tak jak to się zdarzyło kilka razy wcześniej, jak szukałem pracy sezonowej jeszcze w ogólniaku.

Rozmowy kwalifikacyjne są dla mnie problemem do dzisiaj. Nawet jeśli nie “zatkam się”, to i tak rozmowa jest dla mnie strasznie trudna, bo wiem, że muszę wywrzeć dobre wrażenie, a im bardziej się staram, tym bardziej to mi nie wychodzi.


“Samodzielne” życie z Martą

Mogę tu zażartować że dobrze się z Martą uzupełniamy, jak ślepy z kulawym. 😉

Marta nie ma problemów z zatykaniem się, nie ma problemów z rozmawianiem z obcymi osobami (przynajmniej nie przyznaje się do tego). Jest dla mnie dobrym wsparciem, przeważnie wszystkie sprawy załatwiamy wspólnie, bo przy niej aż tak się nie zatykam, pozwala mi łatwiej “przełamać się do rozmowy”. Natomiast ja za Martę załatwiam większość tych spraw których ona nie cierpi, czyli zwłaszcza te gdzie trzeba gdzieś zadzwonić i porozmawiać. Z tym z kolei ja nie mam problemu, rozmowa z kimś na jakiejś infolinii, kogo w życiu nie spotkam, i nie ma żadnego znaczenia jakie wrażenie na mój temat odniesie ta osoba, nie jest dla mnie stresująca.

Gdyby nie to “uzupełnianie się” z Martą, wątpię czy każde z nas samodzielnie byłoby w stanie osiągnąć w życiu tyle ile osiągnęliśmy wspierając się wzajemnie.

  1. Czyli uczniów z wyższego rocznika którzy nie zdali do następnej klasy i powtarzali rok. ↩︎
  2. To nie była jedyna przyczyna, z tyłu sali zawsze były szepty i rozmowy, które mnie mocno rozpraszały, dlatego z przodu mi było łatwiej się skupić. ↩︎
  3. Frank Herbert, “Diuna”, wyd. Iskry 1985. ↩︎
  4. Nota bene do dzisiaj BARDZO ze mną rezonują różne takie przekazy jak ta litania, ostatnio np. był to utwór “Bekhauf” (“Nieustraszony”) hinduskiej grupy Bloodywood, którego głównym przekazem jest “Fear is a choice, but the choice is MINE”. ↩︎
  5. Dotyczy to także wszelkich innych relacji które zaczynam z nastawieniem żeby trwały. ↩︎